S&P500 zaliczył w czwartek czwartą z rzędu spadkową sesję. Ale za to Dow Jones zakończył na plusie pierwszą sesję od czterech dni. Był to zatem ambiwalentny dzień na Wall Street. W kalendarium makroekonomicznym brakowało istotnych publikacji. Rynkiem nie były w stanie ruszyć ani mieszane dane z przemysłu (indeks koniunktury w Nowym Jorku wzrósł wyraźnie mocniej od oczekiwań, ale wskaźnik dla regionu Filadelfii nieznacznie rozczarował) ani słabszy od oczekiwań indeks NAHB mierzący koniunkturę w branży deweloperskiej. Niemniej jednak sygnały nadchodzące w ostatnich tygodniach z amerykańskiej gospodarki trudno uznać za nadzwyczaj optymistyczne. Model prognostyczny Fedu z Atlanty wskazuje, że annualizowana dynamika PKB Stanów Zjednoczonych w pierwszym kwartale wyniesie zaledwie 1,9 proc. To mniej niż w i tak rozczarowującym IV kwartale, gdy wzrost PKB sięgnął 2,5 proc. Ale Wall Street żyje teraz głównie polityką. Inwestorzy martwią się, że prezydent Trump znów postanowi nałożyć cła na kolejne towary, co może się skończyć globalną wojną handlową. W takich oto okolicznościach przyrody czwartkowa sesja na nowojorskich parkietach zakończyła się neutralnie. Po spokojnym otwarciu indeksy próbowały rosnąć, ale niewiele z tego wyszło. W drugiej połowie handlu to niedźwiedzie spróbowały przejąć stery rynku, ale też były za słabe. Tym razem najsilniejszy okazał się Dow Jones, który wzrostem o 0,47 proc. przerwał spadkową serię. Za to czwarty raz rzędu pod kreską znalazł się S&P500, tracąc niespełna 0,1 proc. Trzeci dzień z rzędu na minusie znalazł się Nasdaq (-0,2 proc.), ale akurat ten indeks prezentuje się najlepiej w średnim terminie – jako jedyny z tej trójki w marcu ustanowił nowy rekord wszech czasów.

Akcje rynków wschodzących okazały się być najlepszą inwestycją w lutym – wynika z oceny analityków z Goldman Sachs Aasset Management (GSAM). W przeciwieństwie do poprzednich korekt rynkowych, gdy państwa wschodzące notowały duże odpływu kapitału, teraz inwestorzy byli skłonni lokować swoje pieniądze w bardziej ryzykowane aktywa – komentuje Sheila Patel, dyrektor zarządzająca GSAM. Taka strategia pozwoliła w ciągu ostatniego miesiąca uzyskać stopę zwrotu wysokości 3,1 proc. W tym samym czasie amerykańskie akcje dały stopę zwrotu na poziomie 2,5 proc. „Ciężko byłoby znaleźć inny czas, aby bardziej optymistycznie oceniać, to co się dzieje. Oczywiście nie oznacza to, że możemy się zrelaksować, ponieważ wciąż istnieją ryzyka, ale na ogół odnoszą się one do struktury rynków” – wyjaśnia Patel. Analityczka z Goldman Sachs szczególnie pozytywnie ocenia inwestycje w indyjskie firmy z branży ochrony zdrowia, firmy konsumenckie z Meksyku oraz argentyński dług. Patel spodziewa się, że rząd Indii pod kierownictwem premiera Narendra Modi zwiększy inwestycje w ochronę zdrowia. Jeśli zaś chodzi o Meksyk i Argentynę, to jej zdaniem pesymizm inwestorów jest przesadny.

Glencore Plc., największy producent kobaltu na świecie, zgodził się sprzedać jedną trzecią wydobycia metalu chińskiemu producentowi chemikaliów do baterii – firmie GEM Co., która jest notowana na giełdzie w Shenzhen. Umowa ta może wstrząsnąć branżą motoryzacyjną. Trzyletnia umowa jest krytycznie ważna dla całej branży, ponieważ koncerny z całego świata walczą o zapewnienie sobie dostaw odpowiednich surowców, a to może mieć fundamentalne znaczenie dla ich powodzenia w nadchodzącej erze aut elektrycznych. Kobalt, obok litu, należy bowiem do głównych surowców wykorzystywanych przy produkcji baterii do samochodów na prąd. Ceny kobaltu w ciągu ostatnich dwóch lat wzrosły czterokrotnie.  Największe firmy motoryzacyjne świata są poddane ogromnej presji, aby stworzyć nowe technologie i zapewnić sobie odpowiednie łańcuchy dostaw, niezbędne do zastąpienia produkcji aut spalinowych autami elektrycznymi w ciągu nadchodzącej dekady. Kluczowym obiektem na mapie świata jeśli chodzi o realizację tego celu, mogą być dwie wielkie kopalnie kobaltu należące do Glencore, który planuje podwoić wydobycie w ciągu dwóch lat. Kongo to kraj, z którego pochodzi ok. 65 proc. światowych zasobów kobaltu. Glencore prowadzi rozmowy z Volkswagenem, Teslą, Apple oraz głównymi producentami baterii, ale umowa z chińską GEM jest pierwszym tego typu porozumieniem, które ujawniono opinii publicznej.

– Naszą konkurencją stał się sen – powiedział w zeszłym roku dyrektor generalny Netflixa – Reed Hastings, nawiązując do tego, że doba ma tylko 24 godziny. Narrację gigantów z Doliny Krzemowej próbują jednak podważyć działacze kampanii społecznej The Truth About Tech. Większość z nich to byli pracownicy koncernów technologicznych. Liderem ruchu jest Tristan Harris, były filozof produktu i etyk projektowania w Google’u. – Byliśmy w środku, wiemy jak to działa. Wiemy jak funkcjonuje cała ta wielka machina – komentował powstanie ruchu na łamach The New York Timesa. Kampania ma na celu lobbowanie zmian w prawie, które ułatwią walkę z cyfrowym uzależnieniem i zmniejszą swobodę działania największych z sektora technologicznego. W planach jest także ostrzeganie dzieci przed wpływem nowych mediów w 55 tys. placówkach edukacyjnych na terenie USA. Inicjatywa jest finansowana przez organizacje pozarządowe Common Sense i Center for Human Technology, które zrzeszają ekspertów zaniepokojonych negatywnym oddziaływaniem najnowszych zdobyczy technologii. Badania wykonane do tej pory wyglądają niepokojąco. Common Sense przeprowadziła analizę, z której wynika, że amerykański nastolatek, w wieku od 8 do 18 lat, spędza więcej niż 9 godziny dziennie używając mediów w celach rozrywkowych. W USA aktualnie toczy się szeroka dyskusja na temat wpływu nowych technologii na społeczeństwo, zainicjowana właśnie przez osoby, które angażowały się w rozwój tych technologii.

Piąty rok z rzędu Singapur pozostaje najdroższym miastem świata – wynika z najnowszego raportu Worldwide Cost of Living przygotowanego przez Economist Intelligence Unit. Na drugim miejscu ex aequo znalazły się Paryż i Zurych z taką samą liczbą punktów. W tegorocznej edycji zestawienia z pierwszej dziesiątki wypadły japońskie miasta Tokio i Osaka ze względu na niską inflację w Kraju Kwitnącej Wiśni. Hongkong, który w ubiegłym roku był drugim najdroższym miastem świata, w aktualnej edycji spadł na czwarte miejsce. Po raz pierwszy wśród najdroższej dziesiątki znalazło się australijskie Sydney, które awansowało o cztery pozycje na miejsce dziesiąte. Wśród miast, które trafiły w tym roku do pierwszej dziesiątki, są też Oslo i Tel Awiw (awans odpowiednio o sześć i dwie pozycje). Autorzy zestawienia wyjaśniają, że głównym czynnikiem, który od jakiegoś czasu odgrywa decydującą rolę w zmianach w rankingu, jest wartość waluty. I dlatego z powodu słabnącego dolara w tegorocznej edycji w pierwszej dziesiątce najdroższych miast świata zabrakło metropolii amerykańskich, pomimo, że relatywne koszty życia w Stanach Zjednoczonych rosną od kilku lat. Nowy Jork i Los Angeles znalazły się na „dalekiej” trzynastej i czternastej pozycji.

Najdroższe do życia miasta na świecie:

  1. Singapur
  2. Paryż i Zurych
  3. Hongkong
  4. Oslo
  5. Genewa
  6. Seul
  7. Kopenhaga
  8. Tel Awiw
  9. Sydney
  1. Opracował: Sławek Sobczak

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *