Na zamknięciu poniedziałkowego handlu na rynku terminowym kontrakty na ropę Brent osiągnęły najwyższy poziom od czerwca 2015 roku, zbliżając się do 65 dolarów za baryłkę. Od początku 2017 roku „czarne złoto” podrożało o przeszło 14 proc. Był to najwyższy kurs zamknięcia od 11 czerwca 2015 roku. Dziś rano cena ropy Brent wzrosły do 65,69 dolarów za baryłkę, dokładając kolejne 0,7 proc. Najnowsza fala wzrostowa na rynku ropy naftowej rozpoczęła się pod koniec czerwca. Od tego czasu kurs ropy Brent wzrósł z niespełna 45 do blisko 65 dolarów za baryłkę. A zatem o 20 dolarów na baryłce (44 proc!) w niespełna pół roku! Silne zwyżki cen ropy wprawiają w konsternację analityków, ponieważ informacje nadchodzące z rynku nie wyglądają zbyt przekonująco. Dziś pretekstem dla wyższych cen były doniesienia o problemach ze szkockim ropociągiem transportującym surowiec z Morza Północnego do brytyjskich rafinerii. Mówi się, że awaria może być usuwana przez kilka tygodni, co ograniczyłoby dostawy ropy Brent. Tymczasem mimo przykręcenia kurka przez OPEC i Rosją ropy na świecie wciąż jest w bród, a wszelkie niedobory z nawiązką rekompensują amerykańscy nafciarze. W ubiegłym tygodniu wydobycie w USA osiągnęło największy poziom od lat 70-tych. Rosnące ceny zachęcają do wiercenia nowych szybów i uruchamiania produkcji ze złóż łupkowych. W zeszłym tygodniu liczba nowych odwiertów ropy z łupków wzrosła w USA  o 2 do 751. To już trzeci z kolei tydzień wzrostu liczby odwiertów i najwyższy ich poziom od 3 miesięcy – wynika z danych firmy Baker Hughes.

Obserwowana w poniedziałek korekta dolara zaczyna wyhamowywać, chociaż „otoczenie” rynkowe od wczoraj nie uległo zmianie. Jutro kończy się dwudniowe posiedzenie FED – powszechnie oczekiwana podwyżka stóp o 25 p.b. może zostać przyćmiona przez spekulacje nt. terminu kolejnego ruchu. W temacie podatków nadal trwają prace w połączonej komisji nad wspólną wersją ustawy, a na razie nie napłynęły nowe spekulacje nt. możliwego rozkładu głosów po tym, jak w niedzielę swoje „wątpliwości” wyraziła republikańska senator Susan Collins. Niemniej dolar może, choć nie musi mieć powody do zmartwień – w nocy odbędą się wybory uzupełniające do Senatu w stanie Alabama. Sondaże dają niewielką przewagę Republikaninowi Roy’owi Moore’owi, ale biorąc pod uwagę kontrowersje związane z jego osobą w pewnych środowiskach, jego wygrana nie jest pewna. Gdyby Republikanie przegrali Alabamę, to ich przewaga w Senacie stopniałaby do 51 głosów, co mogłoby utrudnić procesy legislacyjne w przyszłym roku, który będzie też kluczowy ze względu na częściowe wybory w listopadzie.

Poznaliśmy odczyt wskaźnika PPI, który mierzy inflację wśród producentów. Jak się okazało, w ujęciu miesięcznym wskaźnik ten utrzymał się na poziomie z poprzedniego odczytu. Dane za listopad wskazują na wzrost inflacji producenckiej w ujęciu miesięcznym o 0,4 proc., podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich odczytów. Nie było tu także zaskoczenia z uwagi na identyczne prognozy analityków. Wzrosły natomiast pozsatałe wskaźniki PPI. W reakcji na wyżej omawiane publikacje makroekonomiczne Eurodolar wyraźnie  zyskuje i znalazł się na nowych minimach zarówno obecnej sesji jak i całego tygodnia. Dalsze spadki mogą teraz prowadzić notowania do minimów / wsparcia z minionego tygodnia blisko 1.1730.

Cena bitcoina wzrosła w tym roku 17-krotnie i oscyluje dziś wokół poziomu 16 tys. dolarów. BlackRock mówi wprost: wycena kryptowaluty wkroczyła na „ekstremalnie” niebezpieczne terytorium. BlackRock to kolejny gigant finansowy, którego niepokoi astronomiczny wzrost kursu bitcoina w tym roku, choć szeroko pojęty „mainstream” wydaje się nie zauważać problemu. W niedzielę na giełdzie Cboe (Chicago Board Options Exchange) zadebiutowały kontrakty futures na bitcoina. Następna w kolejce jest giełda CME, która zamierza wprowadzić na rynek podobne produkty 18 grudnia. Coraz większe zagrożenie w kryptowalutach widzą też banki centralne na całym świecie i ostrzegają przed ryzykiem inwestowania w tego typu instrumenty. Dziś ruszyła kampania informacyjna NBP i KNF pod hasłem “Uważaj na kryptowaluty”. “Kryptowaluty, ‘waluty’ wirtualne, ‘waluty’ cyfrowe nie są ‘pieniądzem elektronicznym’ w rozumieniu prawa. (…) Posiadanie ‘walut’ wirtualnych wiąże się z wieloma rodzajami ryzyka, których użytkownicy powinni być świadomi, zanim zdecydują się zainwestować swoje oszczędności” – czytamy na stronie kampanii.

Prawie cała strefa euro boryka się z niskim wzrostem płac. Jednak jest region Eurolandu, który ma dokładnie odwrotny problem. Wzrost płac w krajach bałtyckich znacznie przewyższa wzrost wydajności pracy. Wzrost wynagrodzeń w Estonii, na Łotwie i Litwie jest prawie najwyższy od dekady i znacznie przewyższa wzrost wydajności. W ciągu ostatnich trzech lat nominalne jednostkowe koszty pracy w krajach bałtyckich wzrosły bardziej niż gdziekolwiek indziej w Unii Europejskiej, wynika z ostatnich danych Komisji Europejskiej. Taka sytuacja niesie ze sobą zagrożenia dla gospodarki. Maleńkie kraje północno-wschodniej części Eurolandu, w których mieszka zaledwie 6,2 miliona obywateli, odczuwają skutki niedoboru siły roboczej, który przetoczył się po byłej komunistycznej Europie. Pomimo szybkiego wzrostu krajowych wynagrodzeń, ich poziom jest nadal znacznie poniżej tego, co pracownicy mogą znaleźć, jeśli udadzą się do bardziej zamożnych państw na zachodzie Kontynentu. Emigracja z Litwy jest najszybsza w UE, przyczyniając się do 16-proc. spadku liczby ludności od czasu przystąpienia do Wspólnoty w 2004 roku. Najnowszym problemem dla regionu bałtyckiego jest rosnące ryzyko zagrożenia dla konkurencyjności. Inflacja na Litwie i w Estonii jest na największa w UE, a wszystkie trzy kraje są teraz członkami strefy euro i nie mogą samodzielnie kreować polityki pieniężnej, by temu przeciwdziałać. Lekiem, który mógłby złagodzić niedobory na rynku pracy, może być przyjmowanie większych liczby pracowników-imigrantów. Sąsiednia Polska przyjęła ponad milion Ukraińców, aby przeciwdziałać własnym niedoborom pracowników. Dotychczas kraje bałtyckie były mniej entuzjastyczne do przyjęcia podobnej taktyk. Jednak w obliczy dramatycznego braku rąk do pracy może okazać się, że Bałtowie będą zmuszeni do zmiany tego stanowiska.

Indeks ZEW mierzący nastroje niemieckich analityków finansowych w grudniu odnotował spadek z 18,7 pkt. do 17,4 pkt. Rynek spodziewał się odczytu na poziomie 18 punktów. Mimo że jeszcze na początku listopada giełda we Frankfurcie biła historyczne rekordy, to nastroje niemieckich analityków pozostają tylko umiarkowanie optymistyczne. Grudniowy odczyt indeksu ZEW był o ponad jedną czwartą niższy od długoterminowej  średniej wynoszącej 23,7 pkt. Co więcej, przez cały 2017 roku indeks ZEW utrzymywał się na dość stabilnym i „letnim” poziomie. Zatem nie obserwujemy typowego dla ostatniej fazy hossy entuzjazmu. Niemniej jednak utrzymuje się wyraźna przewaga giełdowych „byków”. W grudniowej ankiecie  ponad połowa respondentów spodziewa się dalszych wzrostów cen akcji w Europie. Niewiele mniejszy odsetek ankietowanych analityków zakłada utrzymanie trendu wzrostowego na bijących historyczne rekordy indeksach w Tokio (Nikkei225) i Nowym Jorku (Dow Jones). Frakcja niedźwiedzi jest bliska wyginięcia – tylko w przypadku brytyjskiego FTSE odsetek oczekujących spadku cen akcji przekracza 20 proc. Wyraźnie nasilają się za to oczekiwania inflacyjne. Już przeszło 71 proc. niemieckich analityków oczekuje wzrostu inflacji w USA. To aż o 9,7 pkt. proc. więcej niż w listopadzie. W przypadku Niemiec i Wielkiej Brytanii przyspieszenia inflacji w najbliższych sześciu miesiącach spodziewa ponad połowa badanych. W ślad za tym idą oczekiwania na wzrost długoterminowych stóp procentowych. Wyższych stóp (czyli niższych cen obligacji skarbowych) w USA oczekuje 80 proc. analityków, w Niemczech 62 proc., a w Wielkiej Brytanii 59 proc. Ale podwyżka krótkoterminowych stóp procentowych w najważniejszych bankach centralnych spodziewana jest tylko w Stanach Zjednoczonych i ewentualnie jeszcze w Wielkiej Brytanii.

Odsetek osób dotkniętych tzw. deprywacją materialną i społeczną był w Polsce niższy niż we Francji, Belgii czy Wielkiej Brytanii – wynika z danych Eurostatu. Zasięg tak definiowanej “biedy” Polsce znacznie zmalał w ostatnich latach. Za deprywację materialną i społeczną Eurostat uznaje stan, w którym dana osoba ze względów finansowych nie może pozwolić sobie na zaspokojenie przynajmniej pięciu potrzeb z poniższej listy:

– poniesienie nieprzewidzianych wydatków,

– jeden tydzień wakacji rocznie poza miejscem zamieszkania,

– unikanie zaległości w płaceniu rachunków i kredytów

– posiłek zawierający mięso, ryby lub wegetariański ekwiwalent (co drugi dzień)

– utrzymania właściwej temperatury mieszkania

– samochód osobowy

– wymiana zużytych mebli

– wymiana zużytych ubrań na nowe

– dwie pary odpowiednich butów

– cotygodniowe kieszonkowe (drobna suma na własne wydatki)

– regularny odpoczynek

– raz w miesiącu spotkanie z przyjaciółmi/rodziną na drinka lub posiłek

– dostęp do Internetu

Jak wynika z opublikowanych dziś danych, w 2016 r. największy odsetek osób pogrążonych w tak specyficznie definiowanym ubóstwie  odnotowano w Rumunii (50 proc.), Bułgarii (48 proc.) i Grecji (36 proc.). Na drugim biegunie znalazły się Szwecja (3 proc.), Finlandia (4 proc.) i Luksemburg (5 proc.). Polska z wynikiem 12 proc. uplasowała się na dwunastym miejscu w unijnym zestawieniu. Tuż za naszymi plecami europejscy statystycy umieścili Francję (12,7 proc.), Wielką Brytanię (13 proc.) oraz Belgię (13,3 proc.).

Opracował: Sławek Sobczak

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *