Choć rodzinnie znał dobrze braci Kaczyńskich, to stał się mentorem Platformy. Wraz ze śmiercią Władysława Bartoszewskiego PO traci jedynego polityka, który był autorytetem dla całej partii.

Był jedynym ministrem, który dwukrotnie kierował polską dyplomacją. Pierwszy raz do rządu trafił wiosną 1995 r. z nadania Lecha Wałęsy, który wskazał go na szefa MSZ w rządzie Józefa Oleksego.

Bartoszewski miał w sobie tę lojalność — a niektórzy twierdzą, że porywczość — że gdy Wałęsa oddawał prezydenturę pod koniec 1995 r., Bartoszewski zrezygnował z fotela szefa MSZ.

Wrócił po 5 latach, gdy rozpadła się koalicja AWS-Unia Wolności i premier Jerzy Buzek musiał na gwałt szukać ministrów do resortów osieroconych przez unitów. Bartoszewski był jednym z nielicznych kandydatów, który mógł zastąpić Bronisława Geremka z UW, który postawił wysoko poprzeczkę — za swej kadencji doprowadził m.in. do przystąpienia Polski do NATO. Wraz z Bartoszewskim do rządu wszedł wówczas także Lech Kaczyński — i od stanowiska ministra sprawiedliwości rozpoczął swój marsz po prezydenturę.

Z Kaczyńskim poróżnili się za kolejne 5 lat, kiedy PiS przejął władzę, a Kaczyński zajął Pałac Prezydencki. Ówczesny wiceszef MON Antoni Macierewicz oświadczył wówczas, że większość spośród dawnych szefów MSZ była w przeszłości agentami sowieckich służb specjalnych. Bartoszewskiego, więźnia komunistycznych kazamatów, te słowa zabolały szczególnie. I choć Macierewicz zasugerował, że akurat jego te zarzuty nie dotyczą — to wybuchła prawdziwa wojna. Bartoszewski odszedł z prezydenckiej kapituły Orderu Orła Białego, najwyższego polskiego odznaczania. I zaczął atakować PiS — a słynął z ciętego języka. Polityków PiS zajmujących się polityką zagraniczną nazywał „dyplomatołkami”, a była to jedna z jego łagodniejszych wypowiedzi.

Przez ostatnie lata o nikim Bartoszewski nie mówił tak ostro, jak o braciach Kaczyńskich i PiS. Pamiętam pewien czerwcowy wieczór, a właściwie noc, w 2010 r. Obudził mnie telefon. Dzwonił On — był już wówczas związany z Platformą, zajmował fotel ministra w Kancelarii Premiera Donalda Tuska. Usłyszał moją wypowiedź w radiu, krytykującą polskie władze — w tym Jego — za reakcję na katastrofę w Smoleńsku. Był na mnie wściekły. Uważał, że w rachunku krzywd pomijam ataki, które na niego przez lata przypuszczał PiS. — Ja Kaczyńskich wychowałem na swoich kolanach. Znałem dobrze ich rodzinę, zwłaszcza ojca. Oni doskonale wiedzieli, że nie byłem żadnym agentem! Jak mogli nie zareagować na idiotyzmy Macierewicza!!! — oburzał się, wypominając praprzyczynę konfliktu.

Był cholerykiem, ale emocje szybko mu przechodziły. Rozmawialiśmy z godzinę, a minister zdążył mi opowiedzieć pół swego życia — które wszak znałem. Udzielił też paru konkretnych rad, jak sobie radzić z przypadłościami zdrowotnymi, które wraz z wiekiem coraz bardziej doskwierają.

Gdy na początku marca występował na konwencji wyborczej prezydenta Bronisława Komorowskiego, w tym samym stylu żartował: — Pytają mnie niektórzy: „Dlaczego ty tak popierasz Komorowskiego?”. Ja mówię: „Słuchajcie, przecież ja mam 94. rok życia. On będzie pięć lat prezydentem. Przynajmniej on, a nie kto inny, mnie pochowa”.

Jego wola się spełni. Bez względu na wynik wyborów.

Andrzej Stankiewicz

rp.pl

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *