Jeszcze dwa dni mają kandydaci na prezydenta RP by do Państwowej Komisji Wyborczej donieść niezbędne 100 tys. podpisów od popierających kandydaturę obywateli. Na razie ta sztuka udała się siódemce panów: Januszowi Korwin-Mikkemu, Bronisławowi Komorowskiemu, Adamowi Jarubasowi, Pawłowi Kukizowi, Marianowi Kowalskiemu, Andrzejowi Dudzie i Jackowi Wilkowi.

Dotychczas rekordzistą okazał się kandydat PiS, którego prawie 1,6 mln podpisów umieszczonych na kartkach w pudłach okazały się gatunkowo tak ciężkie, że trzeba było jeszcze raz głosy przeliczyć i poukładać po tym jak zawaliła się kartonowa piramida przygotowana na konferencję prasową. Pierwsza tura wyborów już 10 maja, ewentualna druga tura dwa tygodnie później.

W Stanach Zjednoczonych do wyborów nowego gospodarza Białego Domu jeszcze mnóstwo czasu, wszak 8 listopada 2016 r. to odległa data. Jednak tłok jeśli chodzi o kandydatów do najbardziej prestiżowego stanowiska w USA już zrobił się niemożebny. Stan na dziś to 196 osób, które są przekonane, iż są gotowe przejąć władzę z rąk Baracka Obamy i w styczniu 2017 poddać się procedurze zaprzysiężenia jako 44. prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej (Steven Grover Cleveland sprawował tę funkcję dwukrotnie, jego kadencje rozdzieliła prezydentura Benjamina Harrisona).

Kilka dni temu do wyścigu stanął senator Ted Cruz, Republikanin z Teksasu i jest on na razie jedynym poważnym kandydatem, aczkolwiek na liście zgłoszonych zajmuje na razie odległe miejsce. W zestawieniu  jest 55 członków Partii Republikańskiej, 30 Demokratów, 51 Niezależnych, pozostali to członkowie mniejszych ruchów w stylu: Partia Libertariańska, Partia Amerykanów, Partia Zielonych i reszta nieprzynależnych nigdzie. Federalna Komisja Wyborcza (FEC) na razie przyjmuje zgłoszenia nawet takich dziwaków jak President Emperor Caesar of Florida czy Hrm Caesar St Augustine De Bonaparte of California. Ekscentrycy, paranoicy i dziwacy, niektórzy jak Larry Scarborough z Kalifornii nie udzielają informacji o sobie przez telefon, a wśród nich wkrótce obok Cruza znajdą się absolutnie poważni kandydaci.

Cruz, rocznik 1970, jest pierwszym w historii Latynosem-senatorem z Teksasu. To przedstawiciel Partii Herbacianej czyli prawego skrzydła Republikanów, w pierwszym wyborczym spocie pokazał, iż będzie próbował „uczynić Amerykę znowu wielką”. Głosy hiszpańskojęzycznych wyborców są bezcenne w aspekcie ostatnich wyborów, które wygrał Obama właśnie dzięki znacznemu poparciu Latynosów. Problemem Cruza mogą być jego partyjni kontrkandydaci: Marco Rubio, senator z Florydy to syn kubańskich imigrantów, a Jeb Bush poza poparciem wszechpotężnej rodziny ma meksykańską małżonkę Kolumbię Garnicę Gallo i sam jest absolwentem iberoamerykanistyki uniwersytetu w Teksasie. Rubio i Bush reprezentują ponadto centrum republikańskiej partii i to raczej oni staną do decydującej walki o nominację z ramienia „czerwonych”.

Politycznie konserwatywny, neoliberalny w gospodarce reprezentant ugrupowania spod znaku słonia zderzy się w wielkim elekcyjnym finale prawdopodobnie z byłą Pierwszą Damą i byłą sekretarz stanu Hillary Clinton. Liderka oślej partii jako przedstawiciel niebieskich czyli wyznających socjalliberalizm będzie szalenie trudnym rywalem.

Na razie to jednak tylko dywagacje bo wciąż czekamy na zgłoszenia innych polityków z obu stron barykady, mimo sporej tolerancji Amerykanów nikt na razie tych 195 szaleńców nie traktuje poważnie.

Sławomir Sobczak

meritum.us

foto: commdiginews.com

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *