Zespół z najlepszym dorobkiem punktowym w skali całej NHL pokonany przez nasze Blackhawks. I to na swojej tafli, w Honda Center w Anaheim. Wczoraj późnym wieczorem chicagowianie odnieśli w pewnym stylu zwycięstwo nad Duck 4:1.

Hokej to gra zespołowa stąd w naturalny sposób o triumfach decyduje kolektyw. Niemniej czasami bardziej niż zwykle możemy doświadczyć, jak wielki wpływ na dyspozycję całej drużyny mają wybitne indywidualności. Które może nie same wygrywają kluczowe mecze, ale mają wielki udział w prestiżowych wygranych. Raz, że są najważniejszymi postaciami w konkretnych spotkaniach, dwa – ich postawa działa mobilizująco na resztę zespołu dodając nawet słabszym graczom pewności siebie. W piątkowy wieczór takimi właśnie liderami w teamie Joela Qunneville byli bramkarz Corey Crawford i Patrick Kane (kolejność przypadkowa). Pierwszy spisywał się między słupkami bramki Hawks wyjątkowo pewnie, a w kilku przypadkach zademonstrował wręcz kapitalne interwencje. Absolutnie stanął na wysokości zadania broniąc perfekcyjnie (przy jedynym puszczonym golu nie miał nic do powiedzenia). Drugi po raz kolejny w tym sezonie udowodnił, iż jest najbardziej wartościowym graczem nie tylko “Jastrzębi”, ale chyba także w skali całej ligi. Genialna jazda na łyżwach, absolutny przegląd sytuacji, ogromna inteligencja w grze. A do tego jeszcze skuteczność! Kane wczoraj czarował opanowaniem krążka przy okazji rozmontowując defensywę gospodarzy. Dwa zdobyte w przepięknym stylu gole, do tego asysta = 1. gwiazda meczu.

Wypada jeszcze osobno wspomnieć o Patricku Sharpie. W końcu – dla niego – przesunięty do pierwszej formacji ofensywnej od kilku ostatnich potyczek Blackhawks stara się udowodnić, że miejsce w gronie asów zespołu jak najbardziej mu się należy. I że czuje się niczym ryba w wodzie obok kapitana Jonathana Toewsa oraz wspomnianego wyżej Kane’a. Nieraz i nie dwa utyskiwaliśmy na tych łamach na egoizm w grze Sharpa. O tym, iż przechodzi on ewidentną transformację mentalną (przynajmniej na tafli) może dobitnie świadczyć statystyka potyczki w Anaheim: 0 zdobytych bramek za to zaliczone 4 asysty. Czyli bezpośredni udział w każdym z uzyskanych przez “Jastrzębie” golu. Brawa, wielkie brawa! Takiego Patricka Sharpa zawsze chcieliśmy widzieć.

Jak wspomnieliśmy na wstępie, Hawks zaliczyły wygraną nad Ducks w pewnym stylu, a końcowe zwycięstwo właściwie nie było nawet przez chwilę zagrożone. Taktycznie podopieczni Quenneville rozegrali to spotkanie na piątkę z plusem. Falowe ataki od pierwszej minuty z punktowaniem (czytaj: sukcesywnym zdobywaniem kolejnych goli). Przez całe spotkanie oglądaliśmy dobry, a długimi okresami nawet bardzo dobry hokej. Z momentami wręcz porywającą grą chicagowian, po których to fragmentach ręce same składały się do oklasków.

Przez dwie tercje dominacja Blackhawks nie podlegała najmniejszej dyskusji (3:0 i w strzałach na bramkę 27:14). Iskrzyć pod bramką Crawforda zaczęło w pierwszych 10 minutach 3. odsłony, kiedy to nasz zespół skoncentrował się na obronie prowadzenia będąc już chyba myślami przy sobotniej konfrontacji w San Jose. Mocny napór miejscowych powodował wymuszanie błędów co kończyło się karami. W pewnym momencie przewaga liczebna Ducks wynosiła nawet 5 na 3. Defensywa w końcu pękła co spowodowało zmniejszenie prowadzenia naszego zespołu na 3:1 i można było się obawiać nerwowej końcówki. Tymczasem natychmiast chicagowianie przeszli do kontrofensywy. Potwierdzenia starej zasady, iż najlepszą obroną jest atak namacalnie doświadczyliśmy już po 3 minutach od bramki dla gospodarzy, bo wtedy definitywnie pieczęć na wygranej Blackhawks przybił bohater meczu Patrick Kane.

Dodatkowym – i to wcale nie bez znaczenia – wsparciem dla naszego zespołu byli… kibice zasiadający na trybunach Honda Center. Tak, tak, właśnie daleko w południowej Kalifornii hala w dużym stopniu (na oko gdzieś 1/3) zajęta była przez fanów Hawks przyodzianych w trykoty z głową Indianina. Dziwne, niezrozumiałe? Pewnie jeszcze dekadę temu coś takiego trudno byłoby logicznie wytłumaczyć, ale teraz już nie. Wszak jest to wypadkową ekonomicznej zapaści z lat 2007/08. Która spowodowała exodus z Illinois, gdzie żyje się ludziom najciężej, czyli najdrożej w skali całych USA. Od wspomnianej cezury czasowej Chicagoland opuściło ponad 600 tysięcy osób, z czego spora część na miejsce swego nowego życia wybrała właśnie słoneczną Kalifornię. A że kibice zwykle są do końca swoich dni wierni pierwszej miłości stąd mamy teraz gorący doping “Jastrzębi” dosłownie w całej Ameryce. Najgłośniejszy w halach w Arizonie i południowej Kalifornii właśnie, bo tam chicagowian “na wygnaniu” jest największa ilość.

Zwycięstwo w takim jak wczoraj stylu nad najlepszym aktualnie zespołem National Hockey League i to odniesione w jaskini lwa, czyli na tafli Duck ma także chyba ogromne znaczenie psychologiczne. Powinno wszak dodać pewności siebie całemu chicagowskiemu zespołowi.

* ANAHEIM DUCKS – CHICAGO BLACKHAWKS 1:4 (0:1, 0:2, 1:1)
0:1 Toews (15. gol w sezonie) asysty: Kane i Sharp 5.30 min.
0:2 Keith (7.) asysta: Sharp 29.16 min.
0:3 Kane (24.)  asysty: Sharp i Richards 35.23 min.
1:3 Rakell (5., podczas gry w przewadze) asysty: Perry i Maroon 50.06 min.
1:4 Kane (25.) asysty: Sharp i Oduya 53.25 min.

Strzały na bramkę: 33-22 na korzyść Hawks

Już dzisiaj kolejna konfrontacja tury wyjazdowej, tym razem w San Jose, a potyczka z Sharks rozpocznie się o 9.30 PM.

Leszek Zuwalski, Leszek Pieśniakiewicz

meritum.us

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *