Przyznam szczerze, że u zarania pomysłu spędzenia 36. tegorocznego weekendu tym razem na tzw. mieście stała zwyczajna pospolita… nuda. Żona z psem w Polsce, mieszkanie posprzątane nawet zbyt dokładnie, a świadomość, że z własnej woli, niesłużbowo nie byłem w przybytku sztuki latami wypchnęła mnie z domu, aczkolwiek jakaś mała część mózgu (wątroba absolutnie preferowała przeżycie innego misterium) kazała zabrać ze sobą fotograficzny aparat.

Tak uzbrojony rozpocząłem wyprawę od polskiego muzeum na Milwaukee Avenue. Tu otwarcie wystawy swoich prac miał fotografik, na co dzień fotoreporter “Chicago Tribune” Zbigniew Bzdak. Tym razem Zbyszek, zapalony podróżnik i kajakarz, pokazał swoje prace zrealizowane 12 lat temu w ramach projektu rejestrującego fascynacje religijne grup etnicznych w “Wietrznym Mieście”. O dziwo tym razem w Muzeum Polskim w Ameryce tłumów nie było. Na dowód wielokulturowości naszego miasta byli natomiast przedstawiciele bodaj wszystkich większych grup narodowościowych. Piękny pokaz tańca dała najurokliwsza spotkana przeze mnie w życiu Hinduska,  wielkie emocje wzbudził Chińczyk swoją grą na flecie. Multi-kulti najwyższego formatu, na zdjęciach jedynego polskiego fotografika zatrudnionego przez “Tribune” także mieszanina ekstaz i duchowych uniesień w wydaniu polonijnym, latynoskim, hinduskim, żydowskim czy afroamerykańskim. Przemyślane kadry zmuszają do refleksji. Dokąd idziecie pielgrzymi? O co prosicie swojego Boga? Odpowiedzi szuka Zbigniew Bzdak w swoich fotogramach. Przejmujące. Fantastyczne. Recepcja wyśmienicie zorganizowanego pokazu dzieł niestety słabiutka. Wstęp obowiązuje – $10. Bar płatny. Panie na tacach roznoszą co-nieco ale żołądek boleśnie przypomina niedawne fanaberie kulinarne na podobnych imprezach. Gdzie jesteś Szałasie?

Głodnemu przychodzi mi powędrować do Muzeum Litewskiego, gdzie już rozpoczęło się spotkanie z Manuelem Rosą, historykiem, który już 20 lat dowodzi, że odkrywca Ameryki nie był synem genueńskiego tkacza, za to był synem Władysława III, który nie zginął w bitwie pod Warną w 1444 roku, tylko schronił się na Maderze, gdzie – już jako Henryk Niemiec – ożenił się z portugalską szlachcianką. Manuel Rosa to poliglota, historyk pracujący na amerykańskim uniwersytecie. Pretekstem do spotkania miała być prezentacja polskiego tłumaczenia książki portugalskiego naukowca „Kolumb. Historia nieznana” w tłumaczeniu Marty Szafrańskiej-Brandt. Pierwotnie spotkanie miało się odbyć w polskiej księgarni ale… nic z tego nie wyszło. Joseph Conrad Yacht Club obiecuje spotkanie z Rosą w listopadzie. Póki co satysfakcję z prelekcji mieli Litwini, pokrewieństwo z Jagiellonami mocno pogłaskało ich ego. Polaków na spotkaniu garstka, można było wszystkich wsadzić do windy (ze mną już byśmy przekroczyli limit). Wstęp – także dycha za co też, jak w polskim przybytku, można było podrażnić podniebienie przekąskami.

Spod muzeum, które mieści się przy 6500 S.Pulaski wracam do cywilizacji, czyli na północ miasta. Po drodze rozwiązuję dylemat: jechać do Art Gallery Cafe w Wood Dale czy do Didi na Belmont. U Wiecha spotkanie ma Wojtek, pseudonim Napoleon, który już dobrą godzinę opowiada o swoich 8 latach spędzonych na żeglowaniu po Pacyfiku i Oceanie Indyjskim. Z kolei u Staszka polonijni aktorzy pod egidą (nomen omen bo twórca kabaretu pod tą nazwą właśnie przybył do Chicago) Elżbiety Kochanowskiej-Michalik czarują publiczność swoimi głosami i urodą wykonując piosenki Jonasza Kofty. Ence-pence w której ręce? Wychodzi mi kończyna dalsza memu sercu i to chyba zasługa jaśnie nam panującego prezydenta Baracka Hussaina Obamy, że z lewakami i lewusami coraz rzadziej nam po drodze. Jadę do Didi.

Parkin znalazłem bez problemów, co zazwyczaj oznacza kiepską frekwencję na przedstawieniu. Ku memu zdziwieniu na sali nadkomplet! Przywitała mnie porażająca cisza. Skrzypnięcie drzwi zabrzmiało jak pisk opon. Na scenie grupa aktorów pojedynczo deklamuje wiersze poety. Plumka elektryczne pianino i klasyczna gitara. Oho – jest Sławek Bielawiec i Jasiu Zieńko czyli muzycznie będzie dobrze. Kierowniczka zamieszania lekko z boku. Aktorzy: Krzysztof Arsenowicz, Kinga Imiołek, Andrzej Krukowski i Julita Mroczkowska siedzą w ławkach jak uczniowie i pięknie przeżywają. No, to prawda, Jonasz Kofta znakomitym poetą był. Może nie wieszczem, ale za to śmierć miał niesłychaną: udusił się kawałkiem mięsa. Dużo ciekawiej niż na scenie jest w barze. Jaka szkoda, że to jest moja abstynencka wyprawa w poszukiwaniu uniesień artystycznych. Z napotkanym Grzegorzem Grdeniem wspominamy zmarłego parę dni temu Waldka Koconia. Nagle uświadamiam sobie, że On chyba by w Didi bez żadnej scenografii nie występował. Jednak jakieś minimum obowiązywało jeszcze te 10 lat temu. Na scenie „Pamiętajmy o ogrodach”. Piękna piosenka Kofty. A może by tak o scenografii – jak bilety się sprzedaje po 20 baksów sztuka – też nie zapomnieć? Na sali nadkomplet. Może to prawda, że puszczono plotkę na mieście, że ma wpaść Jan Pietrzak? A może to jednak taki głód sztuki w narodzie naszym kochanym jednak jest? Mnie natychmiast na to słowo żołądek przypomina, że już 22:00, a kolacji nie było. Flaki są gorące i przyprawione. Jest dobrze, można jechać dalej. Z nadzieją, że artysty się znalazły i najpiękniejszy utwór Kofty „Samba przed rozstaniem” znany z genialnego wykonania Hanny Banaszak poświęcą pamięci zmarłego kolegi, napotkawszy po drodze z 30 znajomych opuszczam Didi.

Przede mną po drodze jeszcze koncert polonijnej supergrupy July Trio w polskim barze w uptown. Byłem już raz w „BIG CITY TAP” na ich występie. Miodzio! Wjazd darmowy, muza profesjonalna, kelnerki polskie, jedzenie barowe ale jadalne, no i „Berlin” – najbardziej odjechana dyskoteka w Czikongo jest po drugiej stronie ulicy. Nie lubicie freaków? Dla mnie większa modelarnia właśnie spożywa zrazy w Didi, no ale to kwestia gustu. Może ja bardziej lubię teściową niż córkę?

I tu pora zakończyć kalendarium wydarzeń piątkowego wieczoru. Winne końca narracji są albo pierożki ze szpinakiem, krokieciki z mięsem lub cokolwiek innego testowanego przeze mnie tego wieczoru. Śledztwa nie będzie, w każdym bądź razie na koncert nie dojechałem. A o otwarciu wystawy zdjęć słynnej Vivian Maier, o wizycie na treningu Roberta Skibinskiego, który za chwilę zadebiutuje w MMA oraz o meczu naszej piłkarskiej superdrużyny FC Champions w Premiere League napiszę już za parę godzin. Jak mi przejdzie czasowa niestrawność.

Tekst i zdjęcia

Sławek Sobczak

meritum.us

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *